,,Każdy człowiek jest darem i jest najważniejszy.”
Jan Budziaszek
W niedzielę, 11 października na Mszach św. o godzinie 7.00, 9.00 i 11.00 mogliśmy wysłuchać wzruszającego świadectwa nawrócenia człowieka, który bezgranicznie zawierzył Bogu, a swoje „nowe” życie oddał w ręce Matki Bożej Różańcowej.
Naszym gościem był Jan Budziaszek – perkusista zespołu „Skaldowie”, świecki rekolekcjonista, autor serii książek „Dzienniczek perkusisty”, pomysłodawca koncertu „Jednego Serca i Jednego Ducha”.
„Gdziekolwiek pojawia się Matka Najświętsza natychmiast pojawia się Duch Święty. W momencie, gdy my odmawiamy Pozdrowienie Anielskie, Matka Boża stoi przed Bożym tronem i załatwia nasze sprawy, a demony nie maja do nas żadnego dostępu” – zapewniał nas Pan Janek.
Posłuchajmy świadectwa muzyka i człowieka, który każdy dzień rozpoczyna od odmówienia tajemnicy radosnej różańca świętego.
MARYJNE ŚWIADECTWO JANA BUDZIASZKA
Zaczynałem cykl rekolekcji dla młodzieży szkół średnich w Poznaniu. Pierwsza konferencja zaczyna się za dwie minuty. Jest 13 minut po ósmej. W kieszeni dzwoni mi telefon. Odbieram. Dzwoni z Krakowa. To pani Ania, która opiekowała się mamą na czas moich wyjazdów. – Przed chwileczką zastałam panią Budziaszkową, leży nieprzytomna, cała niebieska, sina, na podłodze. Nie wiem, co robić. Ja mówię: Pani kochana, jestem 400 km na północ, w Poznaniu. Ty jesteś z opieki społecznej. To ty musisz wiedzieć, co trzeba robić. Dzwoń po pogotowie, do siostry, do mojej bratowej, brata. No, róbcie coś. Jak ja ci mogę teraz pomóc? Przyjechałem po kilku dniach do Krakowa. Dowiaduję się, że mamę z trudem przyjęto do szpitala im. G. Narutowicza. Wożono mamę karetką pogotowia od szpitala do szpitala i wszędzie mówiono: Ależ, drodzy państwo, musicie zrozumieć, że tu jest szpital i my tutaj leczymy. Takich przypadków to my już nie przyjmujemy.
Przyjechałem do Krakowa i mówię do moich przyjaciół, że mama jest w szpitalu u Narutowicza i w bardzo ciężkim stanie, że właściwie to… – Coś ty, oszalałeś? W tym szpitalu na Narutowicza? Przecież to najgorszy szpital na świecie. Musisz natychmiast mamę stamtąd zabrać. Tam jest najgorsza opieka. Jak mogłeś pozwolić, żeby twoja mama tam leżała…Myślę sobie, co tu zrobić. Pierwsza myśl, jaka mi się nasunęła, to prosić o pomoc kard. Franciszka Macharskiego, ponieważ wydaje mi się, że mam u niego jakieś „przody”.
– Księże Kardynale, jest taka sprawa. Moja mama potrzebuje opieki 24 godziny na dobę. Chcę gdzieś mamie załatwić jakieś dobre miejsce, wiem, że są Albertynki, są Felicjanki, nie dało by się mamie coś załatwić.
– No wiesz, przyjdź za parę dni, rozglądnę się, może ci coś załatwię. A wiem, że do Albertynek czeka się kilka lat. No i tak zaczęło się normalne życie. Kiedy tylko byłem w Krakowie, miałem dyżur u Mamy. I tak powolutku zacząłem się zaprzyjaźniać ze szpitalem. Kiedy skończyłem pracę koło mamy i miałem 10 minut wolnego czasu, chodziłem od sali do sali. A tam jakaś pani potrzebowała, żeby ją pogłaskać po głowie, a jeszcze inna, żeby ją potrzymać za rękę i powiedzieć coś miłego. Słuchajcie, w ciągu dokładnie tygodnia zaczęło się coś zmieniać na tym oddziale.
Kiedy przychodziłem rano, wszyscy się cieszyli. Pielęgniarki, salowe i chorzy przychodzili na salę, na której leżała moja mama, przy której ja siedziałem i mówiły: Panie Janeczku, jeszcze ja… Kiedyś jedna pielęgniarka mówi: przepraszam, czy pan to pan. Tak, ja, to ja. Czy pan to ten Jan Budziaszek? Odpowiadam: tak. Wie pan, mam taką koleżankę, co się wstydzi panu powiedzieć, że ona nie ma jeszcze pańskich „Rozważań różańcowych” i „Drogi Krzyżowej”. Na drugi dzień przyszła tamta koleżanka i mówi do mnie: Mam taką koleżankę, ale ona wstydzi się powiedzieć, nie ma jeszcze „Dzienniczka Perkusisty”.
I wyobraźcie sobie, że po tygodniu cały pierwszy oddział wewnętrzny szpitala Narutowicza chodzi z Różańcem. Jakoś dziwnie zaczynają się do siebie uśmiechać, szczególnie do mnie. Słuchajcie, jest niebo. Nagle okazuje się, że z tego najgorszego szpitala na świecie, robi się szpital najwspanialszy, że opieka jest fenomenalna i jest w nim tyle radości. Pod koniec kwietnia dzwoni do mnie ks. Andrzej, kapelan kard. Macharskiego, i mówi:
– Umówiłeś się z kardynałem, nie przychodzisz, a kardynał coś ci załatwił. Denerwuje się, że nie przychodzisz. Dlaczego? Odpowiadam:
– Andrzejku, ja nie mogę przyjść, a przede wszystkim nie mogę zabrać teraz mamy z tego szpitala, bo to jest najwspanialszy szpital na świecie. On mówi:
– To przyjdź, powiedz o tym kardynałowi.
– Księże kardynale, no nie mogę zabrać mamy, bo to naprawdę najwspanialszy szpital na świecie.
(…). Słuchajcie, 15 maja jadę samochodem na dyżur do mamy. Nucę sobie pod nosem „Jak dobrze jest dziękować Ci, Panie…”. Przyszedłem na oddział. Bardzo serdecznie mnie wszyscy przywitali. Siadłem przy mamie. Odmawiam różaniec i znowu na myśl przychodzą mi słowa: „Jak dobrze jest dziękować Ci, Panie…”. Za dziesięć jedenasta mama wzięła dwa głębokie oddechy i zakończyła życie. Wszystkie formalności pogrzebowe załatwiłem w ciągu dwóch godzin. Zostało mi tylko omówienie pogrzebu z ks. proboszczem. Mam taki zwyczaj, że jeżeli w moim życiu ma zdarzyć się coś ważnego, to z wyprzedzeniem czytam czytania liturgiczne. Muszę zobaczyć, co też będzie czytane w tym dniu. Rzeczywiście, pogrzeb mamy w poniedziałek. W związku z czym we czwartek zaglądam do czytań z poniedziałku. Patrzę, czytamy o weselu w Kanie Galilejskiej, bo to święto Matki Kościoła. Przybiegam do proboszcza i mówię:
– Księże proboszczu, mam wielką prośbę, żebyśmy na pogrzebie nie brali czytań pogrzebowych, tylko żebyśmy wzięli czytanie z dnia. Proboszcz troszeczkę zakłopotany mówi:
– Panie Janeczku, ale nie praktykuje się w Kościele katolickim, żeby czytać na pogrzebie o weselu w Kanie Galilejskiej.
– Księże proboszczu, czyż to nie cudowne, że moja mama jak oblubienica idzie do swojego oblubieńca.
Akurat po pięciu latach, jest to najpiękniejsze wesele, wyzwolenie mamy z cierpienia, ona idzie do swojego męża po pięciu latach, bo tata już pięć lat nie żyje, do grobu, jak oblubienica do swojego oblubieńca. I mało tego. Dzieje się wszystko na rękach naszej najukochańszej Matki Kościoła.
„Jak dobrze jest dziękować Ci, Panie
I śpiewać Psalm Twojemu Imieniu
I opowiadać rano Twoje Miłosierdzie,
A w nocy wierność Twoją przy dziesięciostrunnej harfie
I lutni, i dźwięcznej cytrze„.
ŚWIADECTWO NAWRÓCENIA JANA BUDIASZKA
Historia mojego nawrócenia rozpoczęła się na przełomie marca i kwietnia 1945 r., kiedy miałem w łonie matki około miesiąca. Po aresztowaniu ojca przez UB matka moja została bez środków do życia. Znajomi, a także krewni, doradzali jej, aby usunęła dziecko, ponieważ nawet mojemu bratu ? Adamowi, który miał wtedy pięć lat, nie miała co dać jeść. Mama wzięła różaniec do ręki i…
Wielka była radość na ulicy Bonarka 5 w Krakowie, kiedy 21 listopada 1945 roku, w Święto Ofiarowanie Najświętszej Maryi Panny, 5,5 ? kilogramowe stworzenie ujrzało świat.
W 1947 zapisano mnie do Milicji Niepokalanej (miałem wówczas półtora roku i nikt nie pytał mnie o zgodę). Na mojej legitymacji członkowskiej, w miejscu „Podpis ks. moderatora”, widnieje własnoręczny podpis o. Maksymiliana Kolbe. Widocznie podpisał kilka in blanco. Wielu spraw nie rozumiem. Dlaczego właśnie ja?
Jestem muzykiem-samoukiem. Z wykształcenia natomiast jestem chemikiem. Gram od bardzo dawna, lecz swój pierwszy krok uważam za spotkanie z Tomkiem. Było to w 1966 roku. Lubiłem jazz, prawie codziennie chodziłem do jazz-klubu przy ulicy św.Marka 15 i słuchałem Tomasza Stańki. Kiedyś Tomek przebudowywał swoją orkiestrę i potrzebował jakiegoś „sparringpartnera”, który by mu pomagał w pracy. Byłem w pobliżu, spróbowałem więc swoich sił i tak zostałem perkusistą.
Grałem przez pół roku ze Stańką. Później, w jakiś dziwny sposób, zgłosił się do mnie Andrzej Zieliński i powiedział, że szuka bębnisty. Bardzo się z tego ucieszyłem. Po paru miesiącach edukacji dostałem się do Skaldów. Wtedy, w 1966 roku, Skaldowie byli bardzo popularni, tzw. szpica polska. Tam odbywałem długą, kilkunastoletnią naukę u Andrzeja, który bardzo dużo mi dał jako nauczyciel i przywódca grupy. Marzyłem jednak cały czas, aby jeszcze grać jazz.
W latach 1979-1987 miałem przerwę we współpracy ze Skaldami. Grałem wtedy m. in. w zespołach takich jak: Playing Family, której byłem także współorganizatorem, Extra Bali Jarka Śmietany, Kwartet Janusza Muniaka, Grupa pod Budą oraz z Marylą Rodowicz. Oprócz tego jestem „wolnym strzelcem”, tzn. grywam w praktyce ze wszystkimi.
Szukałem Boga w wielu różnych religiach, dużo podróżowałem, spotykałem różnych ludzi. Interesowała mnie zwłaszcza filozofia Wschodu. Może dlatego, że widziałem na Wschodzie wielki entuzjazm religijny. W Indiach nie znam innej muzyki poza muzyką sakralną i obrzędową. Prawie wszystko, co grają Hindusi, jest modlitwą.
Nie wiem, jak to się stało, ale w sierpniu 1984 r. zgłosiłem w mojej parafii NMP z Lourdes w Krakowie, że mogę przenocować u siebie w mieszkaniu kilku pielgrzymów wyruszających z pielgrzymką krakowską do Częstochowy.
Cztery dni przed planowanym wyjściem zatelefonowano do mnie z pytaniem, czy nie zgodziłbym się przyjąć wcześniej siedemnastu pielgrzymów z RFN. Co miałem zrobić? Oczywiście, że przyjąłem. Byłem w domu sam. Żona z dziećmi wyjechała na wakacje. Przygotowywałem się do wyjazdu na Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie, gdzie miałem akompaniować Maryli Rodowicz. Tymczasem pielgrzymi urządzali w moim domu minifestiwal piosenki religijnej. Od rana ćwiczyli polskie pieśni, tak że między innymi kilka razy dziennie musiałem wysłuchiwać „Schwarze Madonna”.
Prosto z pielgrzymki wylądowałem w Operze Leśnej w Sopocie na próbach festiwalowych.
I oto pojawiło się przerażenie. Co ja tu robię?
Na pielgrzymce śpiewaliśmy nieczysto, nierówno, „niezawodowo”, ale było tam „coś”, co jest najważniejsze w sztuce – miłość do sprawy, którą się chce przekazać.
Na festiwalu zaś było wszystko „zawodowo”. W większości przypadków piosenkarzom zależało na tym, aby się podobać i zdobyć nagrodę. Natomiast treść schodziła jakby na drugi plan. Jeszcze, jakby na potwierdzenie mojego odkrycia, jedna z piosenkarek (z ościennego kraju) śpiewała swoją piosenkę, stojąc na głowie. Było to zresztą jedyny taki przypadek w historii festiwalu sopockiego. Podszedłem do niej w czasie jej próby, ustawiłem się w podobnej pozycji i patrzyłem w jej zmęczone oczy. Reżyser festiwalu krzyknął: -Panie Budziaszek, proszę nie przeszkadzać artystce!
-Chciałem się tylko dowiedzieć, o co jej chodzi? Odpowiedziałem.
Ona zaś starała się mnie przekonać, że chodzi jej o lepszy wyraz artystyczny. Chciałem stamtąd uciekać, ale byłem związany kontraktem. Zagrałem więc z Marylą, zresztą z wielkim sukcesem, kilka jej przebojów takich, jak: „Małgośka”, „Wsiąść do pociągu”, czy „Niech żyje bal”.
Po tej pierwszej pielgrzymce jeszcze nic nie wskazywało, że zamienię źródło moich natchnień i alkohol, i marihuanę na tebernakulum i różaniec.
Następnego lata (1985 r.) byłem już normalnym pielgrzymem, idącym z plecakiem na Jasną Górę. Teraz Maryja włożyła mi do ręki różaniec. A stało się to w ten sposób: ostatni etap pielgrzymki to droga od murów do kaplicy Matki Bożej. Etap ten trwa nieraz dwie godziny i dłużej. Szedłem na końcu pierwszej grupy. Druga grupa, polsko-włoska, odmawiała różaniec. Na przemian po włosku i po polsku. Po powrocie do Krakowa spędziłem piętnaście dni z kolejnymi tajemnicami różańca. Od rana do wieczora zbierałem wszystkie przemyślenia i modlitwy związane z tajemnicą dnia. Od tej pory Różaniec jest dla mnie tą drogą, którą jedni nazywają drogą do Jezusa, a ja drogą do wolności. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ten, kto odmawia codziennie pięć dziesiątków różańca, p roku nie wszedł na drogę do wolności.
„TRYPTYK RÓŻAŃCOWY”
ks. Józef Orchowski
Michalineum 2001